wtorek, 23 listopada 2010

Zdumiewające bliskie spotkanie na wyspie Blount

W październiku 600 rozczarowanych ludzi musiało odejść z kwitkiem sprzed zapełnionego po brzegi audytorium Florida Junior College w Jacksonville. Wszyscy oni pragnęli wysłuchać prelekcji fizyka jądrowego Stantona Friedmana zatytułowanej „Latające spodki istnieją naprawdę”.

Norman R. Chastain, mieszkaniec Jacksonville, przyszedł wcześniej, aby zająć siedzące miejsce. Jego zainteresowanie tą prelekcją wynikało z czegoś więcej niż tylko zwykłej ciekawości. Nosił w sobie od roku sekret, którego nikomu do tej pory nie ujawnił, sekret dotyczący dziwnego zdarzenia, który zamierzał wyjawić dopiero odpowiedniemu autorytetowi naukowemu, który zgodziłby się zbadać tę sprawę „rzetelnie”.

Wieczorem po prelekcji zaczął pisać list do Stantona Friedmana do UFO Research Institute w Kalifornii. Zaczynał się on od słów: „Jestem zwykłym elektrykiem kolejowym i mam za sobą 35 lat pracy w zawodzie…” Jego treść oraz badania, które zainicjował, mogą sprawić, że przeżycie Normana Chastaina może okazać się jednym z najniezwyklejszych przypadków w historii zjawiska NOLi.

Chastain był zapalonym wędkarzem i w piątek wieczorem pod koniec stycznia 1972 roku pojechał samochodem z przyczepą kempingową i łódką kabinową w rejon wyspy Blount położonej w ujściu rzeki St. Johns płynącej na wschód od Jacksonville.

Na wyspie znajdują się głównie obiekty przemysłowe — miejskie doki, elektrownia oraz liczne słupy przesyłowych linii energetycznych. Niedługo potem Towarzystwo Audubon wytoczyło w sądzie proces o anulowanie decyzji zezwalającej na lokalizację na niej elektrowni jądrowej.

Dla Chastaina Blount była skrawkiem spokojnej wody i miejscem, w którym można jeszcze było złowić dużego czerwonego okonia. Zakotwiczył swoją łódź Sea Camper w odległości około 15 metrów od brzegu. Była pora przypływu. Po drugiej stronie wyspy stał na kotwicy opuszczony statek pasażerski Constitution.

Noc tej łagodnej zimy była tak spokojna, że słyszał nawet „maleńką żabę płynącą w poprzek rzeki”. Rozpoczął łowienie i czas uciekał mu szybko. Około trzeciej w nocy dostrzegł pomarańczowe i niebieskie błyski ponad Narodowym Pomnikiem Fortu Karoliny.

„To pewnie światła ostrzegawcze Mosquita” – pomyślał, lecz po chwili zmienił zdanie. Światła były stacjonarne i unosiły się na wysokości około 100 metrów nad pomnikiem często zmieniając kolor.

„Może to helikopter policyjny?” – pomyślał następnie, lecz i to przypuszczenie wydało mu się wątpliwe, ponieważ nie słyszał charakterystycznego warkotu ani innego odgłosu.

Nagle światła zaczęły zbliżać się do niego, po czym zatrzymały się na wysokości około 50 metrów nad łodzią. Znajdowały się na okrągłym obiekcie z kopułą, który był teraz wyraźnie widoczny. Widząc go, Chastain wiedział, że to na pewno nie jest pojazd ziemskiego pochodzenia. Miał średnicę około 25 i wysokość 2,5 metra, a także kopułę wysokości 1,5 m i mrugające światła na obwodzie.

— Kiedy zobaczyłem to, wiedziałem, że to UFO, pierwsze w moim życiu, no i byłem oczywiście do pewnego stopnia przestraszony — powiedział. — Nie wiedziałem, co robić, i nie wiedziałem, co to coś może zrobić!

Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, pomyślał, że być może wzięto ruchome światła jego łodzi za inny pojazd tego typu. Sea Camper miała dodatkowe mrugające czerwono-zielone światła pozycyjne zainstalowane przez samego Chastaina, błyskające białe światło na dziobie oraz kilka innych reflektorów. Zamontowana na szczycie kabiny dwupalnikowa latarnia Colemana była również zapalona.

Pojazd unosił się bezgłośnie nad łodzią przez około pięć minut, dopóki Chastain nie przekręcił głównego wyłącznika i nie wyłączył latarni. Niemal natychmiast NOL zaczął się oddalać, zaś Chastain obserwował jego ciemną sylwetkę niknącą na tle skał, skąd nadleciał.

Uznał w tym momencie, że jego dziwnie spotkanie skończyło się i że nie zobaczy już więcej tego pojazdu. Miał teraz inne zmartwienie, ponieważ w podnieceniu wywołanym obserwacją nie zauważył, że przypływ wyrzucił go na brzeg. Zeskoczył na brzeg wyspy i ruszył w poszukiwaniu kawałka drewna, którym mógłby zepchnąć łódź z mielizny na głębszą wodę. Miał ze sobą silną latarkę i świecił sobie pod nogi, aby nie wpaść do jakiejś przypadkowej dziury. Po pewnym czasie znalazł trzymetrowy drąg i ruszył w drogę powrotną.

— Zatrzymałem się w odległości około 25 metrów od łodzi, aby odsapnąć przez chwilę, jako że drąg był ciężki — powiedział. — Uniosłem znad ziemi światło latarki, aby sprawdzić, czy łódź nadal tkwi w przybrzeżnym mule, i wówczas dostrzegłem na skraju zarośli najdziwniejsze stworzenie, jakie można tylko sobie wyobrazić!

Była to obca istota ubrana w obcisły strój przypominający staroświecką, męską zimową bieliznę, z tą różnicą, że „była ona ciemnosrebrzystego koloru i lekko świeciła”. Stała w wysokich do pasa zaroślach, miała 1,5-1,7 metra wzrostu, krótkie ręce i dużą głowę z wąskimi uszami i lekko zaostrzonym podbródkiem, zwieńczoną wydzielającym poświatę dyskiem. Miała lekko otwarte, wyraźne usta, nieproporcjonalnie duże, wypukłe oczy, które w świetle latarki sprawiały wrażenie szklanych.

— Zupełnie nie przypominała człowieka! — powiedział.

Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie tkwiąc w bezruchu. Potem istota podniosła lewą rękę, w której trzymała jakiś przyrząd o średnicy około 10 centymetrów. Nastąpił błysk białego światła, który niemal go oślepił. Po chwili jego ciało zaczął ogarniać paraliż rozprzestrzeniający się stopniowo od szyi w dół całego ciała.

— Zataczałem się nie mogąc ustać na nogach, w związku z czym położyłem się w wysokiej trawie. Ręce i nogi zdrętwiały mi i stały się bezwładne, tak jak to się czasami dzieje po dłuższym ucisku którejś z kończyn. Chciałem wołać o pomoc, mając nadzieję, że jest jeszcze ktoś na wyspie oprócz mnie i że będzie mógł mi przyjść z pomocą, lecz po namyśle uznałem, że lepiej będzie jednak leżeć cicho, ponieważ przyszło mi na myśl, że to do diabła podobne stworzenie mogłoby podejść do mnie i mnie wykończyć.

Po tym, jak jasny błysk z broni tej istoty oświetlił mu twarz, do włosów i jego ubrania przylgnął bardzo silny, przyprawiający o nudności smród, który „był znacznie silniejszy od smrodu wydzielanego przez skunksa”! Chastain nie miał pewności, czy ten obrzydliwy zapach był częścią składową błysku, czy też jednym z jego następstw.


— Przez pierwszą godzinę myślałem, że zginę, ale cały czas modliłem się. W końcu paraliż zaczął ustępować. Stanąłem na czworaka i poczołgałem się do łodzi. Nazajutrz, około południa, osłabienie ustąpiło i znowu mogłem chodzić. Dzień był ciepły. Zobaczyłem łódkę na wodzie — kołysała się w odległości około 15 metrów od brzegu. Drzwi do kabiny były otwarte, a w środku nie było nikogo.

Nieznośny smród wciąż się na nim utrzymywał. Podpłynął do łodzi, włożył kąpielówki i wysuszył ubranie, lecz smród nadal się utrzymywał. Wymył włosy środkiem dezynfekcyjnym i w drodze do domu wyrzucił ubranie od przydrożnego rowu. Czuł się prawie normalnie z wyjątkiem uczucia szczególnej lekkości, tak jakby unosił się w powietrzu. Jego dziwny wygląd i zachowanie nie uszły uwadze jego żony.

— Co z tobą, Norman? — zapytała, gdy tylko wszedł do domu. — Co się stało?

Nie chciał jej niepokoić opowiadaniem szczegółów swojej przerażającej przygody, ponieważ była lekko schorowana.

— Nałgałem jej trochę. Powiedziałem, że były duże fale i dostałem morskiej choroby. Co więcej, nie powiedziałem o tym zdarzeniu nikomu, ponieważ bałem się, że mnie wyśmieją lub pomyślą, że dostałem bzika!

Nie wiedział, że to jeszcze nie był koniec tej przygody. Nazajutrz poszedł do lekarza zrobić na wszelki wypadek badania kontrolne, bojąc się, że to światło, którym został porażony, mogło dokonać jakichś trwałych uszkodzeń w jego organizmie albo że ten paraliż mógł być wynikiem lekkiego zawału serca. Lekarz rozwiał jednak jego obawy, stwierdzając, że jest całkowicie zdrowy.

Wrócił na wyspę i za dnia przeczesał tamto miejsce w poszukaniu śladów, które by potwierdziły, że to nie było przywidzenie, jednak nic nie znalazł. Wąchał trawę i krzaki w miejscu, w którym upadł, lecz ten wstrętny odór ulotnił się. Drewniany drąg leżał w tym samym miejscu, w którym go zostawił. Następnie wrócił do pracy i zachowywał się, jak gdyby nic się nie stało.

Lecz jego noce nie były już normalne. Zaczęła mu się śnić obca planeta zamieszkała przez dziwnie wyglądające stworzenia, porośnięta olbrzymimi kwiatami, posiadająca linie produkcyjne, z których schodziły talerzokształtne pojazdy. Nie wspomniał o nich nikomu, podobnie jak o swoim przeżyciu na wyspie Blount.

Nie wiedząc zbyt wiele na temat zjawiska NOLi, nie był świadom, że wiele tego typu obiektów często widywano nad liniami energetycznymi, elektrowniami i instalacjami atomowymi. Nie słyszał też o zdarzeniach, podczas których dochodziło do spotkań z humanoidami, w związku z czym nie mógł wiedzieć, że istota, którą widział, wcale nie była czymś wyjątkowym, zarówno pod względem wyglądu, jak i sposobu zachowania. Szarosrebrzyste, obcisłe kombinezony, wydatne połyskujące oczy, ostro zakończone uszy, tajemnicze promienie, które oślepiały i paraliżowały świadków – wszystko to było dobrze znane z obserwacji wiarygodnych świadków odnotowanych przez badaczy zjawiska NOLi na całym świecie.

Klasycznym przypadkiem tego typu jest zdarzenie z Hopkinsville w stanie Kentucky. Widziane tam istoty wywołały podobne zjawiska do tych, które wystąpiły na wyspie Blount. To jedno z najbardziej klasycznych zdarzeń, jakie miały miejsce na terenie Stanów Zjednoczonych, wydarzyło się w roku 1955 i figuruje w oficjalnych dokumentach sił powietrznych jako „niezidentyfikowane”. Jest często przytaczane i opisywane w różnych książkach i czasopismach. Jego opis przedstawiony przez Jacquesa Vallée w Anatomy of a Phenomenon (Anatomia zjawiska) zawiera wiele szczegółów pominiętych w innych opracowaniach. Vallée starał się przede wszystkim zwrócić uwagę biologów na nietypowe zachowanie się owych istot, które jego zdaniem warte jest szczególnego zainteresowania.

Istoty te miały 1,2 metra wzrostu, duże, ostro zakończone uszy i sięgające prawie do ziemi ręce o długich paznokciach przypominających szpony. Ubrane były w „poniklowany” strój. Tuż przed ich przybyciem na farmę rodziny Suttonów składającej się z trojga dzieci i ośmiu dorosłych jedno z dzieci widziało latający obiekt, który wylądował z tyłu zabudowań. Dorośli stwierdzili, że musiało im się przywidzieć i że był to na pewno meteoryt. Zmienili zdanie dopiero wtedy, gdy do ich domu zaczął się zbliżać „mały człowiek” z podniesionymi do góry rękoma.
Gest ten oznaczał zapewne brak wrogich zamiarów, jednak nie został zrozumiany przez przestraszonych mieszkańców farmy. Jeden z nich złapał strzelbą i strzelił przez drzwi, lecz strzał ten nie wywołał pożądanego efektu. Nieznana istota zrobiła koziołka i zniknęła w ciemnościach. (Odgłos, jaki się rozległ po jej trafieniu, przypominał dźwięk, jaki powstaje po trafieniu kulą blaszanego wiadra). To zachowanie mieszkańców farmy nie zniechęciło tych istot, które „nękały” ich swoją ciekawością chodząc po dachu i zaglądając do okien jeszcze przez wiele godzin. (Istnieją pewne wątpliwości co do dokładnej ilości istot, jako że jeden ze świadków stwierdził w trakcie dochodzenia prowadzonego przez siły powietrzne: „Mówię tylko to, co widziałem, a widziałem dwóch ludzi lub tego samego dwa razy”).

W czasie chwilowej przerwy w tej „bitwie” przerażeni Suttonowie wsiedli do samochodów i uciekli z farmy do pobliskiego miasteczka. Po pewnym czasie wrócili na nią wsparci miejscową i stanową policją. Jeden z jadących w jej kierunku oficerów zeznał, że widział kilka dziwnych „meteorów”, które leciały z tamtego rejonu. Gdy wyjrzał wraz z żoną przez okno samochodu, widział dwa z nich, jak przelatują nad ich głowami wydając „zmiennotonowe” dźwięki. Oględziny miejsca zdarzenia niczego nie wykazały poza śladami strzałów z broni Suttonów. Po pojeździe i istotach nie pozostał żaden ślad.

Jak twierdzi Vallée, z biologicznego punktu widzenia interesujące jest to, że „oczy istot były duże i bardzo czułe, ponieważ zbliżały się one do farmy z najciemniejszego miejsca. Nie zauważono w nich ani źrenic, ani powiek – świadkowie odnieśli wrażenie, że włączenie przez nich zewnętrznego oświetlenia domu powstrzymywało je od zbliżania się do niego”.

Czy możemy zatem założyć, że gdy Chastain stał przerażony widokiem obcej istoty w srebrzystym kombinezonie oświetlonej światłem latarki, odczuwała ona ból lub miała inne nieprzyjemne odczucia z powodu tego światła i w odpowiedzi zareagowała porażeniem świadka swoim promieniowaniem świetlnym? Podobnie jak w przypadku Suttonów, również ta istota miała duże, połyskujące oczy, które nie posiadały ani źrenic, ani powiek.

Jeśli ta istota była w rzeczywistości robotem, którego zadaniem było wykonanie jakichś pomiarów (analiza gleby etc.) w miejscu przyszłej elektrowni atomowej, i jeśli Chastain przeszkodził jej w wykonaniu tego zadania, to jest oczywiste, że musiał zostać unieszkodliwiony. Takie spekulacje na temat celu i zachowań obcych istot można by snuć praktycznie bez końca, niemniej wszelkie podobieństwa, jakie występują w różnych dobrze sprawdzonych przypadkach winny być dokładne zanalizowane.

Niezbite dowody na autentyczność jego przeżycia ujawniły się niespodziewanie w trzy dni po obserwacji i co najciekawsze na jego działce położonej z tyłu za domem. Był koniec stycznia 1972 roku. W pewnej chwili ze snu wyrwał go grzmot pioruna.

— Padało i błyskało, a potem ten sam niesamowity odór, który czułem wtedy, gdy zostałem porażony tamtym światłem, zaczął wlewać się przez okno sypialni. Wyskoczyłem z łóżka, aby je zamknąć, a następnie chwyciłem za broń i nie zasnąłem już do rana, wsłuchując się i węsząc, czy nie dochodzi do mnie ten mdlący smród. Zastanawiałem się, czy było możliwe, aby ta istota mogła mnie zlokalizować po tym, jak opuściłem wyspę.

Tej burzliwej nocy wstawał wiele razy i podchodził do okna, aby zerknąć przez nie. Jego żona spała w oddzielnej sypialni usytuowanej po drugiej stronie domu. W końcu burza skończyła się i nastał ranek. Gdy usłyszał krzątanie się swojej żony i miauczenie kota proszącego o wypuszczenie na dwór, szybko ubrał się i z bronią w ręku ostrożnie uchylił drzwi prowadzące na tył domu, skąd dochodził odór.

To, co zobaczył, sprawiło, że przez chwilę wydawało mu się, że postradał zmysły. Tuż za Sea Camper wyrastał z ziemi rząd „głów” cielistego koloru. Wyglądało to jak scena z filmu z gatunku horrorów. Wszystkie te „rośliny” przypominały kształtem obcą istotę, którą spotkał na wyspie, i wydzielały ten sam odór! Trzy z piętnastocentymetrowych głów miały otwarte usta i oczodoły wypełnione białą substancją wyglądającą jak lukier. Wydawały się być wykształcone do końca, podczas gdy dwie pozostałe, mniejsze, przypominały „nowo narodzone niemowlęta z zamkniętymi oczyma”. Przeszył go dreszcz, spojrzał na niebo, a potem na ziemię w poszukiwaniu statku kosmicznego i innych roślin, lecz niczego niezwykłego więcej nie zobaczył.

Chcąc, aby ktoś jeszcze zobaczył te dziwne rośliny, poszedł do kilku zaprzyjaźnionych sąsiadów, jednak żadnego z nich nie zastał w domu, ponieważ pojechali już do pracy. Rozsierdzony wrócił do domu, chwycił łopatę i wykopał dwie z większych głów oraz obie mniejsze, po czym wyrzucił je na pobliskie wysypisko śmieci. Następnie zawołał żonę i powiedział jej, aby wyszła z nim na tylne podwórze.

— Mój Boże, to wygląda jak z innego świata! — powiedziała całkowicie zaskoczona.

Postanowił opowiedzieć jej o swojej przygodzie na wyspie Blount, lecz w ostatniej chwili zrezygnował ze względu na stan jej zdrowia, ponieważ zaczęła okazywać jej pierwsze objawy pod wpływem panującego wokół smrodu.
— Idź do domu i wezwij policję! — powiedział do niej. — Powiedz im, że coś dziwnego rośnie na naszym podwórzu za domem.

— A oni powiedzą, że jestem pijana lub stuknięta, kiedy im to opiszę. Różowy diabeł o wielkich oczach, spiczastych uszach i okrągłych ustach i że wydobywa się z niego smród na całe sąsiedztwo? — odrzekła.

Przyznał jej rację, lecz nadal chciał, aby zobaczył to ktoś jeszcze. Chwycił łopatę i wykopał pozostałe rośliny, następnie wsiadł do samochodu i pojechał do siedziby gazety w Jacksonville z jedną „głową” na podłodze z przodu samochodu.

— Musiałem jechać z głową wystawioną na zewnątrz samochodu, ponieważ ten smród wręcz mnie obezwładniał — powiedział. — Kręciło mi się w głowie i zaczęło ogarniać mnie to samo uczucie bezsiły, które opanowało mnie na wyspie. Bałem się, że ogarnie mnie paraliż, zanim dotrę do siedziby gazety.

Ledwie udało mu się uniknąć zderzenia z innym samochodem. Musiał silnie zahamować, w wyniku czego „głowa” uderzyła o ostrą krawędź podłogi. W rezultacie zaczęła się z niej wydobywać czerwona substancja, która przypominała do złudzenia krew.

Opowiadając redaktorowi gazety o tej dziwacznej roślinie w samochodzie, starał się sprawić wrażenie, że to, o czym mówi, jest jak najbardziej prawdopodobne, nie wspominając ani słowem o swojej przygodzie na wyspie.

Redaktor przyglądał się mu podejrzliwie.

— To wszystko prawda, czy też golnął Pan sobie co nieco?

— Jestem niepijący — odrzekł Chastain — ale ta rzecz, która jest teraz w moim samochodzie, odurzyła mnie swoim odorem!

W chwilę potem Chastain udał się z grupą kilku reporterów do samochodu. Jeden z nich przyjrzawszy się bliżej „głowie”, powiedział:

— Zajrzyjcie jej do ust! To ma nawet małe zęby!

Żaden z redaktorów nigdy nie widział takiej „głowy”, w związku z czym nikt z nich nie potrafił jej zidentyfikować, tak jak i żaden ze współpracowników Chastaina z Seaboard Coast Line Railroad Company, gdzie udał się po opuszczeniu redakcji w poszukiwaniu dodatkowych świadków. Na widok „głowy” brygadzista John Ellis powiedział podekscytowanym głosem:

— Mój Boże, czy to to tak śmierdzi?

— Spójrzcie na tę czerwoną substancję wyciekającą z tyłu głowy! — powiedział hydraulik Clyde Schramm.

Po niespełna dobie wszystkie „głowy” skurczyły się do rozmiarów kauczukowych piłek, podobnie jak te, które Chastain wkopał z powrotem w miejscu, w którym poprzednio rosły, aby zobaczyć, co będzie dalej, jednak żadna z demonicznych roślin nie wyrosła z ziemi ponownie.

W chwili pisania tego artykułu próbki gruntu pobrane z różnych głębokości na podwórzu położonym z tyłu domu Chastaina oraz na wyspie Blount poddawane są różnorodnym badaniom w kilku laboratoriach. Wstępne badanie mikroskopowe wykazało, że ziemia pochodząca z podwórza zawiera fungi hyphae (włókna korzeni grzybów), i jest nadzieja, że znajdujące się w niej zarodniki rozwiną się w komorze wilgotnościowej ustawionej na warunki podobne do tych, które panowały w nocy poprzedzającej ich wzrost.

Czym one są? Pozaziemskimi zarodnikami zasianymi w ziemskiej glebie? Dopóki nie znana jest odpowiedź na to pytanie, warto zastanowić się również nad innymi możliwymi hipotezami. Jedną ze wskazówek może być silny fetor wydzielany przez „głowy”.

Luis C.C. Krieger w Przewodniku po grzybach pisze, że cała gama grzybów pod nazwą „stinkhorns” („śmierdziorożki”) wydziela „nieznośny smród przypominający zapach sera «Limburger» zwielokrotniony do n-tej potęgi”. Odór ten przywabia muchy, które roznoszą następnie na swoich ciała ich zarodniki. Muchy składają na nich jajeczka, dzięki czemu ich larwy wgryzając się w ich tkanki mają dostęp do pokarmu. Powstałe w tkance śmierdziorożków w wyniku ich żerowania kanaliki tworzą różnorodne wzory, zaś niektóre z nich wydzielają po ich nacięciu lub rozdarciu czerwoną, podobną do krwi ciecz. Czy wyklucza to jakikolwiek związek między obcą istotą z wyspy a dziwacznymi roślinami na podwórzu Chastaina? Może świadek po prostu wdepnął w kolonię śmierdziorożków na wyspie, przeniósł na swoich butach lub ciele ich zarodniki do swojego domu, gdzie następnie, kilkanaście dni później, wyrosły one z ziemi dzięki sprzyjającym warunkom atmosferycznym.
Specjaliści pracujący nad tym przypadkiem nie mogą dojść do wspólnych wniosków. Prawdopodobieństwo, że czerwie zjedzą dokładnie ten sam rodzaj śmierdzioróżka można by nazwać zbiegiem okoliczności, lecz szansa, że zostaną one zjedzone w dokładnie ten sam sposób, w wyniku czego uzyskają ten sam kształt, wyraża się ułamkiem, w którego mianowniku jest liczba astronomicznie wielka. Szansa, że grzyby mogłyby przyjąć kształt przypominający istotę z wyspy, jest również znikoma. Interesujące jest to, że „głowy” wyrosły w pobliżu miejsca, w którym Chastain spuścił wodę z Sea Camper, która być może została napromieniowana przez unoszącego się nad łódką NOLa.

Profesor Leslie Paleg z Uniwersytetu w Adelajdzie w Australii przedstawił rewelacyjną metodę modyfikowania zachowań i wzrostu roślin za pomocą promieniowania laserowego.

— Wystarczą krótkotrwałe naświetlania laserem, ponieważ jego światło jest bardzo spójne i intensywne — oznajmił. — Stwierdziliśmy na przykład, że jednosekundowe naświetlenie laserem z odległości około 500 metrów winorośli „poranny blask” wpływa na jej wzrost.

I chyba właśnie tu leży klucz, nie tylko do rozwiązania zagadki przypadku Chastaina, ale wielu innych bliskich spotkań z NOLami, podczas których doszło do ich lądowań, po których pozostały trwałe ślady w glebie oraz olbrzymie kręgi zmutowanej roślinności rosnącej wokół tych miejsc.

Zastosowania laserów, mikrofal oraz innych rodzajów energii w badaniach biologicznych są dopiero początkującą dziedziną badań. Jeśli uda się przy ich pomocy spowodować kiełkowanie grzybów w próbkach gruntu z Florydy, wówczas być może uda się określić, jaki rodzaj światła – lub energii – spowodował te mutacje, co może w końcowym rezultacie doprowadzić do jeszcze bardziej konkretnych danych dotyczących technologicznych sekretów latających spodków i ich załóg.
---------------------------------------------------------------------
Artykuł pochodzi z 18 numeru UFO (kwiecień-czerwiec 1994)
http://ufo.com.pl
Przełożył Jerzy Florczykowski
Autor Ann Slate

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz